Wszystkie Artykuły Publicystyka Kurioza Zdjęcia i filmy W trasie

Koniec świata w Kazbegi

10 maja 2011, | Kategorie: W trasie | 5 komentarzy

Putin umrze. Miedwiediew go zabije – mówiła z całym przekonaniem barmanka w jedynej otwartej knajpie w Kazbegi. Była tego pewna. To proroctwo. Nie pamięta, jak nazywa się ten nowy prorok, ale jest lepszy od Baby Wangi. Mieszka w Tunisie i oprócz śmierci Putina przepowiedział, że Gruzja będzie bogatsza od Szwajcarii i Szwecji razem wziętych.

Knajpa mieściła się w niskim baraku: linoleum na podłodze, na rozkołysanych stolikach – cerata. W całym lokalu pełno było stert świeżo porąbanej świniny. W miskach, miednicach. W romantycznej altance z plecionych gałęzi, gdzie zazwyczaj sadza się lepszych gości, dziś uwijało się kilku facetów w fartuchach. Rąbali porozkładane na stole mięso, aż furczało.

Paramiasto Kazbegi przypominało wschodnioeuropejski Tybet czy Boliwię. Gigantyczne góry dokoła i kamienność we wszystkich postaciach: niskie domki z kamienia, ogrodzenia z płaskich kamieni, pola rodzące kamienie.

Po tym wszystkim łaziły krowy. Różne: brązowe, rude, białe, czarne, czarno-białe, biało-czarne. Wciskały w głowy idiotyczne skojarzenie z kotami, bo łaziły i polegiwały wszędzie: po schodach, parkach i tarasach widokowych. Otwierały sobie mordami furtki i właziły ludziom na podwórza. Nie było ich tylko na drzewach.

Wszystko było dokumentnie zaniesione wyschniętym krowim łajnem. Miasto było zasrane po uszy. Nawet podwórze kamiennego kościoła, starego, jak góry dokoła. Krowy opanowały Kazbegi tak, jak inne miasta opanowują koty. Żuły, leżały, stały, gapiły się, przestępowały z racicy na racicę, pomukiwały, defekowały. Na oko było ich więcej, niż ludzi. Jeśli kosmici wylądowaliby wyjątkowo nie w Nowym Jorku, a w Kazbegi, próbowaliby zapewne nawiązać kontakt właśnie z nimi, bo to one wyglądały, jak włodarze tego miasta. Albo jak jakaś rasa zdobywców rytualnie obsrywających okupowane i zrujnowane miasto.

Stare ruiny mieszały się z nowymi ruinami. Dawno, dawno temu władza radziecka pobudowała w Kazbegi wielkie budynki publiczne, które stały teraz nieużywane. Przypominały świątynie starodawnych bóstw, których nie bardzo już wiadomo, jak czcić. Mieszkańcom Kazbegi wystarczały za publiczne miejsca poutykane tu i ówdzie niewielkie sklepiki, w których, na wyściełanych papierem bądź ceratą półkach, stały konserwy, wódka, kiełbasa, wino, sery, piwo i batony. Sklepy i kilka ławek, tworzących centrum miasta. Tak przynajmniej było napisane na drogowskazie: „centrum”.

Władza radziecka, z rozpędu, zaczęła budować jeszcze wielki taras widokowy na Kazbek, szczyt sterczący zza innych gór jak wielki, biały, nabrzmiały pryszcz, i gigantyczny hotel w najwyższym punkcie miasta. Ani jednego, ani drugiego już nie zakończyła, bo sama się wcześniej skończyła. Te rozgrzebane szkieleciory nie szpeciły miasta: wkomponowywały się idealnie w generalną rozwałkę, w której zresztą Kazbegi było wyjątkowo dobrze. Tak  powinien wyglądać koniec świata.

Bo Gruzja w okolicach Kazbegi staje się kiszką wciśnięta pomiędzy Osetię Południową, Osetię Północną a Czeczenię. Od strony gruzińskiego interioru prowadzi do Kazbegi droga taka, że włos się na głowie jeży: samochody na paluszkach przemykają przez tunele wyglądające, jak bramy do radzieckiej wersji Hadesu. Piękne widoki mieszają się z czymś, co wygląda, jak porażka cywilizacji, choć i tak – na dobrą sprawę – jest jej zwycięstwem. To gruzińska droga wojenna. Postawili ją Rosjanie, i droga przez długi czas była rosyjską igłą wbitą w gruzińskie ciało, za której pomocą północni sąsiedzi aplikowali Kaukazowi swoje wpływy.

Teraz kiszka, w której leży Kazbegi, jest ślepa. Rosyjska granica niby jest otwarta, ale ruchu na niej nie ma. Ot, wszystkiego kilka samochodów. O wizy do Rosji Gruzinom bardzo trudno. Wymiana handlowa praktycznie nie istnieje. Rosjanie blokują między innymi import gruzińskich win. Winiarze biadolą. Narzekają, że do Rosji można było eksportować byle szajs i szło jak woda, a teraz trzeba konkurować z zachodnimi winami na zachodnich rynkach. Po gruzińskiej drodze wojennej prawie nie jeżdżą już tiry. Jeżdżą tylko marszrutki i taryfy wożące zachodnich turystów do Kazbegi. Kierowca naszej marszrutki prowadził tak, jakby chciał popełnić samobójstwo. Zdejmował ciemne okulary za każdym razem, gdy żegnał się przed mijanym kościołem. Być może uznawał, że nie wolno patrzeć Bogu w oczy przez ciemne okulary. W czasie, gdy w jednej ręce trzymał okulary, a drugą kreślił na ciele znak krzyża, na kierownicę brakowało ręki. Nie można mieć wszystkiego.

Samo przejście graniczne wciśnięte jest w wąwóz jak korek. Ruchu prawie nie ma. Wyjęliśmy aparaty. Przejście przejściem, to też warto było sfotografować, ale przede wszystkim było pięknie. Podszedł żołnierz i kazał skasować to, co sfotografowaliśmy. W 2008 roku cały czas trwali tutaj na posterunku, zaraz obok rosyjskich zabudowań granicznych. Nie mogli zwiać, bo to byłaby dezercja. Na granicę w każdym momencie mogły podjechać rosyjskie wojska. Pogranicznicy mogli się ostrzeliwać, albo się poddać. Jeśli by się bronili, Rosjanie by ich prawdopodobnie zabili. Jeśli by się poddali, byliby skazani na łaskę i niełaskę Rosjan. Wyobrażałem sobie, jak kładą się wieczorami do łóżek i nie mogą zasnąć, wsłuchując się w ciszę i nasłuchując warkotu wojskowych samochodów. Kilkanaście nocy w absolutnym stresie, jak w ZSRR podczas stalinowskiego terroru, gdy grażdanie Eseseser siwieli po nocach, nasłuchując kroków na schodach.

– Baliście się – pytałem Nazi, właścicielki kwatery, w której się zatrzymaliśmy – że Rosjanie wejdą do Kazbegi?

– Ja mam podwójne obywatelstwo, teoretycznie jest ze mnie Rosjanka – śmieje się Nazi, która jest stuprocentową Gruzinka, tyle, że w Rosji urodzoną. – Najwyżej bym im powiedziała, żeby mnie od tych Gruzinów – zatacza ręką po rodzinie siedzącej w kuchni – ratowali.

Ale bali się. Po wybuchu wojny w Kazbegi zapanowała panika. Mieszkańcy Kazbegi byli w pewni, że Ruscy wejdą: w końcu ich miasto było pierwszym miastem na gruzińskiej drodze wojennej. Pocieszali się tylko, że Rosjanie przejadą tylko przez Kazbegi i będzie spokój.

– Po co mieliby spokojnych ludzi niepokoić? – Pytała Nazi.

Polacy, którzy przyjechali marszrutką w dzień wybuchu wojny, chcieli od razu wyjeżdżać, jak się tylko o niej dowiedzieli. Nie było jak. Nic nie jeździło. Mieszkańcy byli zajęci staniem na rynku i analizowaniem sytuacji. Polacy przespali się więc u Nazi, rano pobiegli jeszcze do monastyru na górce, co mi zresztą zaimponowało: wojna, nie wojna, turysta musi, a potem zaczęli organizować podróż powrotną. Gdy na rynku już wszystko przeanalizowano i marszrutki znów zaczęły jeździć, wrócili do Tbilisi.

Ale Rosjanie nie weszli. Jatka była po sąsiedzku, za górami: w Osetii Południowej.

– Słyszeliśmy tylko, jak samoloty latają od rosyjskiej strony – opowiada Nazi, serwując nam placki z pokrzywą, którą przyrządziła, jak szpinak.

Wojna się skończyła i miasto znów mogło sobie spokojnie niszczeć. Krowy znów mogą tu rządzić. Otwierają sobie pyskami bramy do parków i podwórek, ładują się, gdzie chcą. Srają na zrujnowanych tarasach widokowych, gapiąc się krowimi oczami na Kazbek. Koniec świata stał się po wojnie jeszcze większym końcem, bo Osetia Południowa, która do tej pory była Gruzją wyłącznie teoretycznie, stała się jeszcze bardziej teoretyczną Gruzją, a Rosja, praktycznie nieprzyjazna Gruzji, stała się jej jeszcze bardziej nieprzyjazna.

– Jak tu żyjemy? – Pyta pani Ludmiła, Rosjanka z Leningradu, która przywędrowała do Kazbegi za mężem. – Cóż, tak: odcięci od świata. Dzień za dniem taki sam.

Pani Ludmiła nawet do Rosji nie może pojechać, bo nie ma rosyjskiego obywatelstwa. Nie załatwiła od razu po rozpadzie Związku, no i jakoś tak… do Tbilisi  by musiała jeździć, o wizę się płaszczyć. Nie chce jej się.

– Ot, miłość – wzdycha Nazi, gdy plotkujemy sobie o Lubie. – Z Leningradu, z kultury, z wielkiego świata, do tego naszego Kazbegi za facetem.

Lubie nie chce się kręcić za rosyjską wizą, nie skorzystała też z putinowskiego prawa do powrotu. Po co: cała rodzina już tutaj, dzieci, wnuki. Jej świat to mały sklepik, jak wszystkie inne sprzedający po kilka gatunków konserw, wina, wódki, piwa, chipsów, kiełbas, i cukierków.

Przyzwyczaiła się do końca świata.

A koniec świata w Kazbegi naprawdę wygląda, jak porządny koniec świata.

Po Kazbegi, oprócz krów, włóczą się wielkie, pasterskie psiska. Jeśli krowy wygadają, jak okupanci miasta, to psy wyglądają, jak okupancka policja. Patrolują miasto spokojnie, łapa po łapie. Przewodnik ostrzega, by do nich za bardzo nie fikać, bo gruzińskie psy hodowane są od wieków do obrony przed wilkami. Rozglądają się po mieście, taksują rzeczowo przechodniów.

Podobno te, które chodzą po ulicach nie gryzą, podobno bać się należy tylko tych za ogrodzeniami. Tyle, że co z tego, że są za ogrodzeniami, skoro ogrodzenia te spokojnie przeskakują nawet krowy.


Te zza ogrodzeń warczą, szczekają. Próbowaliśmy dojść ulicą na cmentarz. Nie dało się. Rozwarczany i rozujadany pies wylazł zza ogrodzenia i nie wyglądało na to, by stał się przez to mniej gryzącym. Stał na naszej drodze i nienawistnie wizgał, jakby chciał nas rozerwać na strzępy. Musieliśmy zawrócić, i to spokojnie, bez nerwowych ruchów. Psisko było naprawdę gigantyczne i naprawdę nieprzyjazne. Odchodziliśmy na sztywnych nogach. Zza rogu wylazł na nas byk. Pies powarkiwał, a byk mierzył nas wzrokiem, kiedy rejterowaliśmy, udając, że spacerujemy, do centrum miasta. Gentleman may walk, but never run. Okupanci pokazali nam, gdzie nasze miejsce. Zwierzęta wygoniły nas ze swojej dzielnicy.

Wróciliśmy do knajpy, której właścicielka opowiadała nam o rychłej śmierci Putina  i chwale Gruzji. Szeptała konspiracyjnie, że Gruzini i Polacy muszą się zjednoczyć przeciw wspólnemu wrogowi. Była chuda, ubrana na czarno i nieco rozczochrana. Przypominało mi się, że Polacy w momentach, gdy wydawało się, że do Polski przychodził koniec świata, również zanurzali się po uszy w przepowiedniach tego typu.

Potem do knajpy przyszły lokalne chłopaki. Wyglądali, jakby ich roznosiło na tej śródgórskiej wyspie, ale cóż mogli zrobić. Z jednej strony Czeczenia, z drugiej jedna Osetia, z trzeciej druga Osetia, z czwartej rozpieprzona gruzińska droga wojenna, i z większych miast dopiero Tbilisi za 130 kilometrów.

Obijali się więc po Kazbegi, jak muchy po słoiku. Snuli się po mieście, w czarnych okularach i szpanerskich kurtkach, z flaszką Jacka Danielsa podawaną z łapy do łapy. I z tą właśnie flaszką zameldowali się w knajpie pani od przepowiedni. Zamówili kinkali, piwo, wino i lemoniadę. Zmieszali to wszystko razem, zapłacili przekrzykując się wzajemnie, i poszli.

W innej salce siedzieli Francuzi, którzy z nudów zalewali się w pestkę. Zjadłem na wpół surowy szaszłyk, i wyszedłem na główny plac, czyli – po prostu – nieco rozszerzoną ulicę.

Tworzyły się tam już grupki lokalnych chłopaków. Między nimi byli ci z flaszką Johnny Walkera. Na parkingu pod hotelem stały niemal wyłącznie łady nivy. Gniotsa, nie łamiotsa. Przy ładach stali faceci, którzy oferowali tripy po górskich trasach i pokoje na wynajem. Jeden z nich podszedł do mnie z grubym zeszytem. Była to księga gości z jego pensjonatu. Dużo Polaków, dużo Izraelczyków, a poza tym Francuzi, Niemcy, Amerykanie i tak dalej. Wszyscy przyjeżdżali oglądać Kazbek, i ci ludzie z końca świata, którzy jeszcze niedawno całymi dobami nie mieli prądu, którzy tkwili w wąskim gardle wewnątrzsowieckiej, górskiej drogi, którzy często nigdy nie widzieli nikogo poza ludźmi radzieckimi, nagle mogli z perspektywy swojego górskiego zadupia oglądać paradę ludzi z całego świata, podglądać fragmenty ich zagranicznych żyć.

Nad miastem, jak gigantyczny, niebosiężny mur, rozciągał się Kaukaz. To był koniec świata. Jeden sklep nazywał się „International Google shop”, a drugi „Google market”.


Podobno, jeśli wpisać w „Google” słowo „google”, świat się skończy. Tak mówią. Lepiej nie próbować.

Usiadłem na murku. Naprzeciwko stała krowa. Żuła coś i gapiła mi się prosto w oczy. Pomiędzy jej racicami siedział kot.

Powiedziałem „kici kici”. Przyszła krowa.

W pensjonacie u Nazi gospodyni grała w jakąś grę online na facebooku. Przed domem stała piramida pustych butli po gazie. W ogrodzie walał się barani łeb. Pies Nazi wyglądał, jakby miał zaraz zdechnąć. Charczał, jak Darth Vader. Izraelczycy w pokoju obok gotowali gruzińskie kinkali. Mąż Nazi, perkaty nizioł, rżnął z sąsiadką w tryktraka. Przed domem stały dwie łady nivy. W domu panował zaduch charakterystyczny dla wiejskich chałup.

Widok z tarasu był niesamowity, ale po jakimś czasie miało się go dosyć. Ileż można gapić się na to samo.


5 komentarzy do “Koniec świata w Kazbegi”

  1. 1 mixus, 23 maja:

    ŚWIETNE

  2. 2 sławek, 23 czerwca:

    w poniedziałek, witaj…

  3. 3 lorysu, 28 czerwca:

    🙂 fajnie że ciut lepiej u nich, ważne aby pchać do przodu. Objechany tekst, zapewne jak i Kazbek, i przepowiednia.

  4. 4 a, 21 lipca:

    🙂

  5. 5 yanush, 6 marca:

    No, jak byś mi z ust wyjął ten tekst. W 100% odzwierciedla moje odczucia po zimowym spotkaniu z Kazbegi. Nic się nie zmieniło. Cyba tylko przybyło krowiego łajna i dziur na Wojennej Drodze. Muszę to zaliczyć raz jeszcze latem z podejściem pod lodowce Kazbega.